piątek, 9 lutego 2018

Na Marsa

We wtorek byliśmy świadkami pięknego startu rakiety Falcon Heavy w półroczny lot na Marsa. Jeszcze piękniejsze niż start było dla mnie lądowanie boosterów. O takich scenach kilkanaście lat temu czytałem w książkach science fiction i traktowałem to na równi utopijnie jak rozmowy z pozaziemską inteligencją. Piękne uczucie widzieć jak sen z dzieciństwa staje się realny. Centralna część rakiety nie wylądowała poprawnie, ale biorąc pod uwagę lądowanie na pływającej platformie i chybienie o 100m to myślę, że to szczegóły do dopracowania technicznego (jakkolwiek drogi to był wypadek to pan Musk z kosztami sobie poradzi).

Mam dwa przemyślenia po wieczornym oglądaniu startu tej rakiety. Po pierwsze kończy się era mecenatu państwa w nauce (a w każdym razie w technice) i wracamy do mecenatu prywatnego. Moim zdaniem dobrze - państwa okazywały się ostatnio coraz mniej skuteczne w selekcji jednostek twórczych od jednostek dużo piszących. Inteligentny prywatny mecenas ceniący swoje pieniądze ma większe szanse i możliwości kontroli i nie jest tak skrępowany zagadnieniami socjalnymi i pracowniczymi jak państwo. Nie musi też balansować między nauką a edukacją, co dla państwa jako pracodawcy bywa pewnym problemem. Dobrze będzie jednak jeśli państwo będzie dalej wspierać badania podstawowe, których horyzont czasowy zwrotu nakładów jest na ogół zniechęcający dla prywatnych inwestorów.

Po drugie, muszę przyznać, że koncepcja ludzi na Marsie jest dla mnie ekscytująca. Słyszy się głosy, że to niepotrzebne - wszystkie badania mogą przeprowadzić maszyny. Jednak jest jakaś uspokajająca myśl, że jeśli na Ziemi coś pójdzie nam źle będziemy mieli jakieś wyjście. Cieszy mnie też prosta myśl, że są ludzie gotowi zainwestować wielkie pieniądze i pracę w spełnianie snów ludzkości. I to pozytywnych snów. Jak napisał pan Wojciech Brzeziński jest to niewątpliwie wielka przygoda dla nas wszystkich.

Zdecydowanie nie jestem w typie eksploratorów Marsa. To wyprawa, z której bardzo łatwo może nikt nie wrócić. Pamiętam jednak chwile w moim życiu, kiedy chętnie bym poleciał i rozumiem tą pokusę. Na pewno zawsze będą ochotnicy. I tu dochodzę do sedna. Pan Musk ofiarował nam piękny przełom - rakietę, która może na Marsie wylądować, więc ludzie będą mieli czym z niego wrócić (zbudowanie rakiety na Marsie należy na razie odłożyć do książek science fiction). Zasadniczy, a przemilczany, problem tkwi gdzie indziej. Rakieta do startu z Marsa będzie potrzebować paliwa. Obecnie używa ona nafty. Jaka jest energetyczność tego paliwa każdy może sobie wyobrazić, nawet jeśli nigdy nie używał lampy naftowej. Konieczność dostarczenia dodatkowych ton paliwa na Marsa czyni przeloty dość skomplikowanymi.

Samo nasunęło mi się pytanie dlaczego porzuciliśmy prace nad jądrowym napędem pulsacyjnym. Opracowany w latach 50tych ubiegłego wieku przez Stanisława Ulama (jedną z moich ulubionych postaci z historii nauki) i Corneliusa Everetta konstrukcyjnie jest zdecydowanie prostszy niż silnik rakietowy. Paliwo jest co prawda kosztowne, ale nieporównywalnie wydajniejsze niż nafta. Próby wykonane ponad pół wieku temu były bardzo obiecujące, jednak prace zostały przerwane z powodu zakazu prób jądrowych na powierzchni Ziemi i w atmosferze. Może czas najwyższy zrewidować te restrykcje?

W ostatnim czasie przekonanie, że broń jądrowa nie będzie nigdy użyta zdaje się tracić na sile. Zakaz testów natomiast na pewno tego zagrożenia nie redukuje. Jeśli rzeczywiście zaczniemy wojnę jądrową to schron na Marsie może zyskać na wartości. Żeby go przygotować będziemy potrzebowali wiele lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uprzejmie proszę o komentarze merytoryczne. Trolle nie będą publikowane.